czwartek, 25 września 2014

get the picture #1

Siedzę z książką na kolanie i próbuję czytać. Niestety, zza okienka słyszę przeciągłe kici-kici-miau-miau, ach ty mój koteczku. Sprawa się ciągnie od ponad godziny, więc daję spokój książce, wyciągam szyję i zapuszczam żurawia zaintrygowana tym zatrutym jabłkiem wprowadzonym w wymowne wibrato. 

Pani za biurkiem od dłuższego czasu wdzięczy się do każdej wchodzącej do pomieszczenia osoby, z namaszczeniem na płeć męską. Jej wylewność w stosunku do przemykających obok stanowiska panów jest poruszająca - głównie skalę ciśnienia, która może przyprawić wrażliwszych na wazeliniarstwo o palpitacje serca, mnie natomiast, latami osłuchanej i opatrzonej, mile łechce jedynie po rozleniwionym umyśle.

Zaczyna się robić fajnie, myślę sobie. Książka i tak była nudna (Zdrada, P. Coelho), a sytuacja za okienkiem coraz skuteczniej zastępuje schowany w mojej torebce cardiamid z kofeiną. Nastawiam więc uszu jednocześnie pozorując samobójstwo przez utonięcie w lekturze.
Pani nadal ćwierka i wdzięczy się, coraz mniej przejawiając w tej kwestii entuzjazm, coraz częściej wtrącając zaś wesołe k...$%#^. Z każdą przedłużającą się wizytą jegomościów (mam na myśli trzyminutowy postój zamiast rzucanych w locie frazesów) pani traci rezon, ton głosu zmienia na dość wulgarny, a kurtyny zaczynają stanowić 3/4 jej wypowiedzi.
Jest ciekawie, wkręciłam się w temat, chociaż treści rozmowy przytaczać nie będę, bo szkoda na nią miejsca w sieci. Niemniej jednak owa pani z bezosobowej urzędniczki stała się w mojej głowie mniej anonimową Panią B. - bliżej nieokreśloną brunetko-blondynką, bezmyślną Basią lub beznadziejną Bożenką (nie obrażając Baś i Bożenek). 

Owa bezbiustna B. pozostaje w pewnym momencie sama w pokoju i zaczyna się nudzić. Kątem oka widzę ten błędny wzrok przesuwający się po ścianach, choć na biurku papierów stos, a telefon wciąż dzwoni. Tylko raz spojrzysz i wiesz, że kobieta cierpi katusze, nie mając się przed kim krygować, skoro już wpadła w ten trans. Nic to, Pani B. rezonu nie traci, upierdliwy dźwięk telefonu najwidoczniej przypomina jej, że ma sprawy do załatwienia. Po chwili błogiej ciszy sięga po komórkę, do której szczebiocze, pociesza i z sercem na dłoni oraz mądrością narodów dyktuje listę to do koleżance, która - jak wynika z jednostronnie wszak podsłuchanej rozmowy - dostała po gębie od swojego faceta, po czym znalazła się na bruku.
A to ci dopiero!

Nastawiam radary z nadzieją na kontynuację telenoweli, kiedy to Pani B., urzeczona własną wspaniałomyślnością w przekazywaniu znajomej dziesięciu przykazań porzuconej, raptem rozłącza się i znów dzwoni, tym razem do swojego partnera. Czy to mąż, czy nie mąż, nie udało mi się potwierdzić, ale wnioskuję, że zaobrączkowany, ponieważ żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie wytrzymałby tego, co później nastąpiło. Trzeba mieć niezłe doświadczenie, żeby, streszczając przebieg rozmowy z koleżanką, jednocześnie zmieszać człowieka z błotem wyzywając go od głąbów, memej i niemot oraz traktując jak opóźnionego umysłowo. Na mój gust Pani B. osiągnęła osiemnasty level wtajemniczenia.

Szurum-burum, jaka szkoda, że muszę opuścić ten cudowny spektakl, więc pozostawiam Was (i siebie również) w lekkim niedosycie, a także poczuciu zmarnowanego na czytanie czasu (akurat tylko Was, mnie się dobrze pisało), ale nie jęczcie już tak, moi drodzy. W życiu tak to jest, że efektowne puenty zdarzają się raczej w wystudiowanych i z namaszczeniem sklecanych opowieściach niż w postach odwzorowujących rzeczywiste sytuacje. Dość rzadko przypadkowo podsłuchane czy podpatrzone zjawiska mają spektakularne clou, ciężko też określić, dlaczego pewne zdarzenia wgryzają się w czaszkę nie pozostawiając miejsca dla innych, równie idiotycznych i nic nie znaczących.

Niespodzianka! Tym razem opowieść ma swoje uzasadnienie.

Czasami obserwuję, jak ludzie traktują współpracowników i jaki to ma rozdźwięk z odnoszeniem się do swoich bliskich. Jakby nie wiedzieli, na czym bardziej im zależy. Mnie osobiście na rodzinie, przyjaciołach, a i dla Was to pewnie jest sprawa bezdyskusyjna, ale skoro spędza się w pracy gro czasu, należałoby zachować pozory naturalności i kultury. Jako duża już dziewczynka wiem, że nie warto być wylewnym i uczynnym w stosunku do współpracowników (w zależności od doświadczeń potwierdzicie lub oburzycie się), dla których miejsce zarobkowania zawsze będzie polem walki. Nawet w najbardziej wyselekcjonowanych środowiskach zawodowych ludzie będą jątrzyć, knuć i próbować wypromować się na cudzej szkodzie nawet, jeśli będą ją musieli spreparować oraz - szczególnie - jeśli celem będzie wyłącznie podrasowanie własnego ego.
Dość długo dochodziłam do tych wniosków w swoim okołotrzydziestoletnim życiu, szybko natomiast zrozumiałam, że w jakiś czarodziejski, nie piętnujący sposób muszę przygotować na podobne sytuacje swoje dzieci. Jeszcze nie dzisiaj i nie jutro, ale nie mogę pozwolić, by potykały się o nieszczere kontakty i niezachwianą wiarę w dobro drugiego człowieka. Wypadałoby znaleźć złoty środek pomiędzy ufnością w pozytywy świata i pewnością własnych racji. Mam nadzieję, że po drodze do dorosłości będę potrafiła, na bazie zaistniałych sytuacji, pokazać im, jak żyć w zgodzie ze swoimi przekonaniami pomimo wywieranej przez otoczenie presji dopasowania się.


A Wy - czy kiedykolwiek przekładaliście dylematy własnego życia na problematykę wychowawczą?



2 komentarze :

  1. ja akurat o tych wychowawczo-życiowych dylematach trochę wiem, sama po sobie i swoich chłopakach. Pewne rzeczy i tak ich spotkają, niezależnie od tego jak mocno będę starała się ich ochronić. Kto wie...moze to i lepiej ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. w tym sęk, że spotka ich mnóstwo nieprzyjemnych sytuacji, z pewnością więcej niż nas, bo czasy robią się coraz podlejsze, a ludzie nie umieją powściągnąć swoich frustracji. pamiętam siebie nie rozumiejącą, dlaczego ktoś jest dla mnie miły, a za chwilę wystawia mi negatywną laurkę. tego chcę nauczyć moje dzieci, bo w naturalny sposób nie wyniosą tego z domu

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...