wtorek, 24 marca 2015

z dedykacją


przerażające, jak mały odsetek populacji potrafi ze sobą rozmawiać. nie: wymieniać informacje, ale komunikować się z poziomu relacji z drugą osobą. w ogóle relacje jako takie powoli przestają istnieć, wypierane przez brak czasu i chęci, obarczane zbyt wysokim współczynnikiem poświęcenia. dawniej winę przypisywało się żelaznej kurtynie, zaściankowi i prostactwu, później konieczności zapewnienia rodzinie dostępu do podstawowych dóbr, co wymagało czasu, umiejętności i znajomości, teraz wyobcowanie przypisuje się takim czasom
bo takie mam czasy, panie. wymagające, panie. dzieci rodziców nie widują, panie. 
wśród moich znajomych nastąpiły tylko dwa rozpady pożycia małżeńskiego i w każdym przypadku małżonkowie byli mocno zdziwieni, że do tego doszło, a jednocześnie przyznawali, że od lat im się nie układało. co to znaczy, pytam za każdym razem i zazwyczaj otrzymuję tę samą odpowiedź: jakoś tak mijały dni, problemy się nawarstwiały i nie chciały ustąpić. same? ano same.

z badań wynika, że dziewięćdziesiąt procent mężczyzn nie widzi potrzeby rozmowy na temat jakiegokolwiek sporu, najczęściej wypowiadają swoje kwestie, po macoszemu traktując odpowiedzi partnerki, po czym ucinają dyskusję. a im bardziej bagatelizują i zamykają się na słowa kobiet, tym więcej one chcą wyrazić. wobec braku możliwości dialogu kobieta daje za wygraną, facet jest szczęśliwy i tak trwają w zapomnieniu aż do następnej sytuacji spornej. 
znacie to?
nie będę pytała, czy z własnego podwórka, bo pewnie każdy miał w życiu podobną sytuację, a mimo to nie wszyscy powielają ten schemat podczas konfliktów. nie wiem, ile par ze sobą rozmawia naprawdę, statystyki o tym nie mówią, ba, nie przeprowadzono w tym temacie żadnych miarodajnych badań, jakby założono z góry, że materia natury związku nie przewiduje rzetelnej refleksji z codzienności domowej. no i jak miałby wyglądać taki eksperyment? przecież nie w formie luźnych wypowiedzi, czy ankiety, człowiek ma wszak skłonność do wygładzania fałd na rzeczywistości, a polak w szczególności uwielbia narzekać, lecz sprawy prywatne załatwia za zamkniętymi drzwiami.
przykro słyszeć, kiedy głównym powodem tkwienia w niesatysfakcjonującym związku są względy finansowe, wyznaniowe i zobowiązania rodzinne. tu nie ma miejsca na dialog, konstruktywne wyrzucanie emocji, opowiadanie o uczuciach. a im dalej w las, tym łatwiej przywyknąć do określonej sytuacji. po dłuższym okresie stagnacji odchodzi siła i ochota na wprowadzenie innowacji i pielęgnację związku. to normalne. szkoda tylko, że zamiast złapać dystans, człowiek w takiej sytuacji przestaje się zastanawiać nad powodami, które doprowadziły do tego stanu rzeczy. 
nie ulepimy sobie partnera na kształt i podobieństwo naszych ideałów, ale też nie znaczy to, że nad drugą osobą nie trzeba pracować. przede wszystkim jednak nad sobą samym, bo skoro wybraliśmy na życie kogoś z powodu miłości i szacunku, nie można tak po prostu o tym zapomnieć. owszem, łatwiej jest się przestawić na obsługę pilota, lecz chyba nie po to jesteśmy gatunkiem rozumnym, żeby mózg w zaciszu domowym leżał odłogiem.
być może dziwi was, dlaczego piszę dzisiaj w tym tonie. nie bardzo wiem, jak zacząć... 
mam wrażenie, że bierne postawy w związkach partnerskich skutkują nieprzystosowaniem społecznym. ludzie spotykają się w różnych okolicznościach - w miejscu pracy, w miejscach świadczenia usług, w punktach sprzedaży i chyba najlepiej wypadają w tych ostatnich, bo i kontakt jest ograniczony do wymiany handlowej, poprzedzonej ewentualnie formą reklamy (czyt. indywidualnego podejścia do klienta) i nie skutkuje potrzebą utrzymania relacji. w pracy i w zakresie usługodawstwa często jesteśmy skazani nie tylko na humorki i widzimisia współpracowników, ale zderzamy się z różnymi sposobami wychowania i funkcjonowania obcego człowieka, na którego jesteśmy umownie skazani przez pewien okres czasu. często, w przeciwieństwie do partnerów, tutaj nie mamy wpływu na dobór ludzkich charakterów. jakkolwiek byśmy nie zakładali, że w takim wypadku powinniśmy ograniczyć się do wykonania określonej pracy/czynności/usługi, nie możemy zupełnie wyeliminować oddziaływania innej osoby na nas samych. i tutaj zaczynają się schody. nikomu nie muszę mówić, jak ważna jest wymiana informacji i okazywanie szacunku, prawda? gdyby nie moralność i etyka już dawno wybilibyśmy się w pień, przetrwaliby najsilniejsi i najsprytniejsi. mniej wysiłku trzeba włożyć w uładzenie sobie przełożonego czy owinięcie wokół palca kontrahenta niż zachowanie twarzy w sytuacjach, kiedy nic konkretnego na tym nie zyskujemy. cwaniak i burak potrafi utrzymać na wodzy swoje cwaniactwo i buractwo w określonych sytuacjach, np. w kontakcie z szefem lub w kulminacyjnym momencie rozmów biznesowych, jednak wobec osób, od których nie zależy ich awans/kontrakt, a z którymi ma do czynienia na co dzień, pozostaje taki, jak w domu. 
różnica polega jednak na tym, że dwoje ludzi wchodząc w związek ustala pewne niepisane (bądź ściśle określone) zasady i godzi się na nie. można powiedzieć, że ile małżeństw, tyle rodzajów stosunków międzyludzkich. nieprawda. skoro partnerstwo to forma przystania na pewne warunki, kompromisu i więzi emocjonalnej, ta zasada nie może prawidłowo funkcjonować w relacjach z innymi, często zupełnie obcymi osobami. 
nawet nie wiecie, jak często słyszę, że ten mój chłop to musi się ze mną mieć.... (cokolwiek to znaczy). większość ludzi ocenia świat przez pryzmat własnego podwórka i to jest straszne. wkurwiające. deprymujące. nienawidzę mieć do czynienia z ludźmi, z którymi żadna dyskusja nie ma sensu, ponieważ nawet nie słuchają argumentów drugiej strony. wyłączają się zupełnie tak samo, jak podczas ględzenia starej. oceniają człowieka po strzępach informacji i własnych ograniczeniach. o ile w kontakcie zawodowym da się to jakoś znieść, choć przyjemność to wątpliwa i potrafi skłaniać do połykania garści kolorowych pigułek oraz zgarnięcia recepty na światłoterapię, o tyle widząc takie małżeństwa mam ochotę wyć. jakoś to będzie, słyszę. każdy związek musi przejść jakiś kryzys, powiadają. jakoś, jakieś... bylejakość. 
w wielkim poważaniu mam tych, którzy oceniają mnie i męża po tym, kto myje okna, a kto odwozi dzieci do szkoły, kto jest bardziej wylewny, a kto częściej umawia się na piwo ze znajomymi. uważam za idiotów tych, którym wydaje się, że miejsce pracy powinno wyglądać jak zasyfione pobojowisko do czasu, aż kobieta weźmie się za sprzątanie. nie mam wielkiego szacunku do osób, które prowokują konflikty tylko po to, by pokazać swoją wyższość wiedząc, że oponent nie podejmie rękawicy i nie wda się w słowną potyczkę. 
żadnej dorosłej osoby nie usprawiedliwia trauma z dzieciństwa, ani brak dobrego przykładu w życiu, które to przykłady podaje się jako mocne uzasadnienie niedbalstwa i lenistwa, a często zwyczajnego chamstwa. wszyscy kiedyś musimy dorosnąć i zacząć bezpiecznie funkcjonować w społeczeństwie. i z wiązkach. od tego proponowałabym zacząć.


ps. z dedykacją dla 
- epimeteusza, z którym nie mogę już prowadzić kwadratowych dysput o wszystkim i o nietzschem, 
- jedynego rozważnego, który wprowadza w mój roboczy świat równowagę,
- wkrótce rozwiedzionego, by zrobił podsumowanie zysków i start oraz uwag na przyszłość.





14 komentarzy :

  1. Zgodzę się z Tobą w stu procentach, że coraz mniej ludzi potrafi ze sobą rozmawiać i to sensownie rozmawiać. Ale ... mam kilka ale.
    Tak naprawdę nie jesteśmy uczeni rozmów, dyskusji, prezentowania argumentów, bo w domu "dzieci i ryby głosu nie mają", bo w szkole już lekcji dyskusyjnych chyba nie ma, ważne, by odpowiadać w testach zamkniętych zgodnie z kluczem...
    Stanę też w obronie facetów troszkę... Bo faceci są tak skonstruowani, że niewiele mówią, to my - kobiety -mamy potrzebę gadania, gadania, gadania. Nie znaczy to, że oni w ogóle nie chcą rozmawiać nt. problemów w związku, ale sorry - najczęściej takie rozmowy wyglądają tak, że kobieta zaczyna torpedować: Bo ty mnie nie rozumiesz...bo przez ciebie... to twoja wina... bo WY mężczyźni.... itd. Oczywiście, nie generalizuję, ale to nie jest rzadki przykład "rozmów". Mój W na pocz. naszego związku też niewiele mówił o tym, co myśli, co Go trapi - musiałam wyciągać siłą. Nauczyliśmy się rozmawiać i słuchać, ale to były lata nauki... No i nadal bywają jakieś tam zgrzyty. Ale taka nauka wymaga tego, co sama napisałaś - trzeba najpierw zacząć pracę nad sobą, potem nad partnerem/związkiem.
    Z jednym się nie mogę tutaj z Tobą zgodzić absolutnie...Twoje zdanie:"żadnej dorosłej osoby nie usprawiedliwia trauma z dzieciństwa, ani brak dobrego przykładu w życiu, ". Wracam do początku wypowiedzi swojej: ludzie nie potrafią rozmawiać/dyskutować, bo ich nikt tego nie nauczył. To nie jest tak, że stając się dorosła nagle, jak za pomocą czarodziejskiej różdżki, uzyskujesz nową mądrość życiową, dojrzałość, świeże spojrzenie na relacje międzyludzkie. Gdyby tak było, nie spotykałabyś tylu patologii w życiu, w rodzinach, w relacjach. Otóż, niestety, traumy z dzieciństwa, brak dobrego przykładu w życiu ciągnie się potem przez całe życie człowieka, dlatego tak ważna jest rola rodzica/ dlatego Ty tak bardzo dbasz o swoje dzieci o ich wychowanie, pokazanie wzorców - by w dorosłym życiu miały drogowskaz. Wielu ludzi po traumach z dzieciństwa, mimo że uciekają od schematu w domu, w taki sam popadają. Często nieświadomie, często podświadomie, a jeszcze bardzo często uważają, że tak powinno być, tak jest "normalnie", bo tak zawsze w ich domu było. Dlatego jeśli my będziemy rozmawiać z dziećmi, uczyć ich rozmów oraz - co ważne - słuchania drugiej osoby - sami będziemy takim przykładem w relacjach z naszym partnerem, to - wierzę w to - nasze dzieci będą umiały sobie poradzić w swoich związkach.
    I nieprawdą jest, że wszyscy musimy dorosnąć... wielu, oj wielu ludzi nigdy nie dorasta :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Magda, mam problem, nie jestem pewna, na czym opierasz swoją opinię. Żyję w zmaskulinizowanym świecie i to, o czym napisałam, jest wynikiem wieloletniej obserwacji. Czasem nawet ulewa mi się i mam odruch wymiotny tkwiąc w świecie wymówek i agresji słownej, ale mimo wszystko jestem obiektywna na tyle, na ile może być obiektywna kobieta próbująca wziąć pod uwagę różnice płci, osobowości i wychowania.
      A jeśli o wychowanie chodzi i "traumy" z nim związane... nawiązałam do tego celowo i ironicznie mając na myśli łatwość, z jaką ludziom przychodzi przytaczanie tekstów z amerykańskich filmów, w których każdy nieporadny życiowo człowiek (czytaj: psychopata) latami był molestowany, zamykany w piwnicy lub odtrącony przez ojca.
      Usprawiedliwianie ludzi tym, że nikt ich nie nauczył rozmawiać w dzieciństwie to prawie tak, jak pozwalanie synowi damskiego boksera na przedłużenie patologii. Dorosły człowiek ma za sobą lata doświadczeń wśród różnego rodzaju zachowań ludzkich, jest niejako zmuszony do nauczenia się obcowania z innymi chociażby dostosowując się do wymogów pracodawcy. Umiejętność współżycia z innymi to rzecz nabyta, z domu rodzinnego wynosimy przykłady, które po wyjściu z niego weryfikujemy, czyż nie tak?
      Podajesz przykład tego, że dbam o wychowanie swoich dzieci dając im drogowskaz. To nie jest równoznaczne z tym, że sama tego doświadczyłam. Niezależnie od tego, czy ma się ciepły dom, w którym członkowie rodziny poświęcają Ci dużo uwagi, czy jesteś pozostawiony sam sobie targany emocjami i sprzecznymi informacjami, decydując się na np. założenie rodziny ponosisz wszystkie tego konsekwencje. Człowiek uczy się przez całe życie, a głaskanie po głowie jest wyrazem empatii bliskich, jednak nie sposobem na ukształtowanie w człowieku postaw moralnych, wartości i logicznego rozumowania. Po co nam w takim razie prawo, dlaczego ludzie oburzają się na widok nadgorliwych lub przeciwnie, ignorujących dzieci rodziców? Bo od dorosłego człowieka się wymaga.
      Tak, jak u Was to Ty jesteś stroną dużo mówiącą, a Wojtek przeciwnie, u nas jest odwrotnie. Tylko, że to nie ma żadnego znaczenia. Nie ograniczajmy świata do własnego podwórka. Gdybym miała napisać tekst na przykładzie li tylko swoich stosunków małżeńskich, szybko bym zrezygnowała. Napisałam o tym, co widzę na co dzień od wielu, naprawdę wielu lat. O tym, jak mężczyźni na różne sposoby próbują wymusić w otoczeniu postawę uległości i dopasowania do ich potrzeb, co ma swój początek w ich związkach partnerskich. Mnie, jako współpracownika, kontrahenta, niewiele obchodzi taki człowiek, bo o ile podniesie mi chwilowo ciśnienie, o tyle mogę odwrócić się i zignorować jego zaczepki. Mnie, jako żonę, dotyczyłoby to permanentnie. Wcale nie dziwię się, że dochodzi do życiowych, ludzkich tragedii, skoro dwoje ludzi nie potrafi doprowadzić do kompromisu, najczęściej jedno narzuca swoją wolę, drugie zaś żyje w jego cieniu.

      Usuń
    2. Lucy, odpowiem Ci bardzo prosto na Twój problem /niepewność. Swoją opinię opieram o moje doświadczenie życiowe, obserwację innych związków, rozmowy z ludźmi, pracę w sądzie, gdzie przypadków ludzkich miałam multum.
      Ostatnio byłam w knajpie z W. Na KAŻDYM stoliku leżał telefon - oprócz naszego. Ludzie niby ze sobą czasami rozmawiali, ale spoglądali na telefon, coś pisali. Ileż to jest sytuacji np. na FB, że ludzie są z kimś gdzieś na spotkaniu , a jednocześnie wrzucają na swój profil: tu jestem/tu się bawię. Gdzie tak naprawdę wtedy są duchem, myślami? Kiedyś spotkania w knajpach to był czas na burzliwe dyskusje, rozmowy o literaturze, filmie. Teraz... ludzie nie potrafią nawet skomentować film, który obejrzeli. Najczęściej czytasz: fajny/warto obejrzeć. To wszystko.
      Tak, masz rację - zakładając rodzinę ponoszę wszystkie tego konsekwencje. Nie każdy tak odpowiedzialnie podchodzi do tematu, nie każdy jest tego świadomy ( sic!). Nie każdy tak rozważa życie, stosunki międzyludzkie jak Ty. Powiem Ci coś strasznego - takich ludzi jest naprawdę baaardzo mało. Czy wiesz, że ponad 70% ludzi czytających jakikolwiek tekst nie rozumie jego treści?
      Jedni ludzie uczą się przez całe życie, wyciągają wnioski ze swoich doświadczeń, a inni przechodzą koło tego bezrefleksyjnie. I nie są to jednostki.
      Ja też, pisząc ten komentarz, opieram się na swoich obserwacjach, doświadczeniach, spotkaniach z różnymi ludźmi. Nie kieruję się amerykańskimi serialami ani tokszołami, bo tychże nie oglądam :P
      Pokłosie traumatycznego dzieciństwa, bez miłości, braku zasad moralnych, etycznych ma potem rezultat w dorosłości. Ktoś, kto jest świadomy, kto jest zdeterminowany, by nie powielać wzorców np. domowych może sobie sam poradzi, a jeśli jest za słaby - zgłosi się o pomoc do różnych poradni. Wielu ludzi o tym nie myśli, ani o sobie, ani o tym, co jest nie tak. Dlaczego kolejny związek się wali? Co jest tego przyczyną?
      Mój przykład relacji z W miał być tylko przykładem tego, że w uczeniu siebie nawzajem to długa lekcja i wcale niełatwa, a nie koronnym i jedynym przypadkiem, jaki w życiu poznałam :P. I trzeba chcieć, i trzeba dostrzegać, gdzie jest problem i bardzo często ten problem jest nie li tylko po stronie drugiej. Mogę Ci przytoczyć kilkanaście przykładów z innych podwórek, gdzie ludzie nie podjęli żadnego działania - tylko wymagają od drugiego a od siebie nic. I tak się kłębią w tym swoim gniazdku, albo się rozchodzą, bo "się nie udało" - tylko nie wiadomo dlaczego, a winna jest zawsze ta druga osoba. Ale może im tak dobrze? Może nie widzą innej drogi wyjścia? może nie chce się im to zmieniać? Nie mnie to oceniać - nie mój cyrk, nie moje małpy. Znam też takie pary, które dbają o swoje relacje, uczą się nawzajem siebie, dbają, by problemiki nie zamieniły się w duże problemy i uwierz mi, znając ich przeszłość/dzieciństwo, wiem, że wiele problemów w relacjach właśnie z tego okresu pochodzi. Samo uświadomienie sobie, że to, co przeżyliśmy, ma wpływ na naszą dorosłość, nie rozwiązuje niczego. I ja nie jestem za tym, by głaskać po głowie i wyrażać słowa zrozumienia. Moim zdaniem należy podjąć kroki, które pomogą w rozwikłaniu tych problemów. I są na to różne drogi.
      Szczerze mówiąc... Mam wrażenie, że to od właśnie dzieci się wymaga. Często dorośli uważają, że skoro są dorośli to NIC nie muszą.
      Nauczyć się kompromisu - to sztuka wielka!

      Usuń
    3. Ten komentarz jest zupełnie inny od poprzedniego i porusza wiele odmiennych kwestii, do których nie potrafię się odnieść. Przykładów różnych zachowań ludzkich mam w życiu mnóstwo, ale niewiele mogłabym omówić łącznie z ich genezą i uzasadnić, dlaczego sytuacja rozwinęła się w ten akurat sposób. Tak naprawdę nie interesuje nas, co u kogo, jak, dlaczego i po co, ponieważ nie jesteśmy w stanie prowadzić kilku równoległych bytów. A ocena wybiórczych faktów to tylko ocena najprawdopodobniej skutków.

      Usuń
    4. Jest inny bo starałam się odpowiedzieć na Twój ;)

      Usuń
    5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  2. Moim zdaniem najgorsze, co może człowieka spotkać, to jednak uderzanie w schemat.
    Kurczę, nie do końca wiem, jak to ująć. Nie do końca uważam obecność "prawdziwej rozmowy" za fundament związku i szczerze mówiąc, mnie osobiście, rozmowy wydają się cokolwiek przereklamowane, tak w związkach, jak i w wychowaniu. Wiem, wiem, straszne, ale to też jest jednak kwestia potrzeb i charakterów. Cisnąć na siłę ("NO BO ON ZE MNĄ NIE ROZMAWIA", "BO ONA CIĄGLE MILCZY") nie ma sensu. Może tego po prostu nie potrzebują? Może uważnie słuchają, ale nie komentują? Może wystarczy im to, co mają we własnej głowie? Może muszą mieć tajemnice? Może nie mają obsesji (powszechnej) wyrażania swojego zdania na każdy możliwy temat? Może gadają z siostrą? I związek może być dobry, tak myślę. To kwestia wzajemnego zrozumienia.

    Doskonale rozumiem, o co Ci chodzi, znam także z autopsji, ale moim zdaniem to nie rozmowa jest kluczem, tylko właśnie coś dość tajemniczego, nić porozumienia. Jej nie przeszkadzają nieogolone nogi, wypad do miasta z przyjacielem, rozciągnięta piżama i domowe wdzianie; mając tę nić nie trzeba gadać, można siedzieć z telefonem na stoliku w knajpie i wertować Sieć oraz Insta oraz Twittera oraz co tam jeszcze; można spacerować w milczeniu, a część decyzji zostawić do podjęcia drugiej połowie bez przedyskutowywania. Można czytać w ciszy i nie cisnąć na wspólne spędzanie czasu.

    Wiem, że to nie jest definicja dobrego związku dla większości, ale gdybym nie wyszła poza schemat, dla mnie pewnie też by nie była.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ze schematem ładnie komponuje się nieświadomość.
      Ogólnie masz rację, nic na siłę i każdemu to, jak się ugadał, dlatego bezzasadne jest przytaczać przykłady małżeńskie, które różnią się niezależnie od wspomnianych wcześniej, panujących powszechnie schematów funkcjonowania związków (do nikogo nie piję, nic nie wytykam, nikogo nie chcę tym stwierdzeniem obrazić). Jeśli jednak wkraczamy na temat rozmowy, to konkluzja jest prosta - nie ma innego sposobu wyrażenia myśli, uczuć i przykładów ewentuantualnego rozwiązaniu problemu bez poinformowania o tym drugiego człowieka, przegadania tego, dojścia do konsensusu. Można znać partnera i wiedzieć, jaki ma stosunek do większości spraw, jak reaguje i czego się po nim spodziewać, ale są momenty, kiedy to nie wystarczy. Po prostu.

      Usuń
    2. Coś tam we mnie jeszcze nędznie popiskuje na sprzeciw, ale jednak tak. Masz rację.
      (niemniej jednak nadal uważam, że rozmowy są przereklamowane w tym sensie, że zbyt dużo się po nich oczekuje)

      Usuń
    3. to prawda, ja sama oczekuję zazwyczaj więcej, niż powinnam

      Usuń
  3. mam gulę w gardle, bo znalazłam w twojej diagnozie kawałek swojego podwórka. smutno mi, bo próba wypracowywania kompromisu jest ciągłą bijatyką, albo w najlepszym razie przepychanką. inicjowanie rozmów - domena jednej strony. prawdziwe rozmowy z emocjonalnym, obustronnym w nie zaangażowaniem - zdarza się tylko, jak bomba wybucha i stoimy na krawędzi przepaści. czym jest ta miłość i szacunek (i jakie ma znaczenie), kiedy jedna strona notorycznie w codziennym życiu odmawia współpracy? (bo bieżączka, zmęczenie, takie tam) i gdzie jest granica, kiedy mówi się "dość". koniec prób nad wypracowaniem konsensusu, idę swoją drogą, bo poświęcenie jesy nieadekwatne do niczego.
    smutno mi, bo patrzę na swój związek, który wygląda jak deal (i pewnie nie tylko mój).
    cóż - wyszło mi się poza formułę komentarza, ale musiałam powyższe napisać:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. trudno odpowiedzieć na taki komentarz. szczery. elokwentny. i jednak w formule - akurat niemile widziane są tutaj pięciowyrazowe sztampy.
      partnerstwo nie jest łatwe i czasem wymaga starcia zbrojnego, innym razem zupełnej ignorancji. na każdego działają inne metody, trzeba je, niestety, wypracować, a jeszcze przedtem odkryć najskuteczniejszą. albo przeciwnie, postarać się żyć własnym życiem, w oderwaniu od mężczyzny, powtarzając sobie, że miłość to nie to samo, co patrzenie w tym samym kierunku.
      kobiety są emocjonalne, spalają się w pragnieniach często nieosiągalnego. nie można mieć wszystkiego, ale da się z tym żyć szczęśliwie. braki zastąpić, doceniać małe gesty i łopatologicznie, niczym małemu dziecku, powtarzać facetowi do znudzenia, że potrzeba tego, a tamto było podłe. w kilku słowach, żeby nie zdążył się znudzić i włączyć odbiór. jak trzeba, to nim wstrząsnąć w parze z komunikatem, żeby łatwiej mu go było później przywołać w myślach.
      masz lekkie pióro, przeczytałam kilka postów z wszystkich 3 blogów - tylko w piśmie, czy również w rozmowie?

      Usuń
    2. doceniać małe gesty - ot to! clue. żyć szczęśliwie z brakami - clue nr 2 (biorę do serca i wypisuję na lodówce). żyć własnym życiem - clue nr 3 (ale nie na zasadzie "odmrożę mamie uszy"). dziękuję z serca. P.S. lekkość mi się zdarza, ale z mężem coraz częściej trzeszczę, jak zdarta płyta. niestety.

      Usuń
    3. na to ostatnie nie mam rady, resztę potraktuj jak wyznacznik najkrótszej drogi do celu :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...