jakiś czas temu (w sumie niedawno, ale że szczęśliwi czasu nie liczą, nie pamiętam dokładnie kiedy) leżałam i dłubałam w nosie. a ściślej - dogorywałam w łóżku z trzydziestoma dziewięcioma i próbowałam pozbyć się natrętnie gromadzącej się zawartości nosa. jeśli mieliście już w życiu przyjemność z imć grypą wiecie doskonale, że po pierwszym: hurra, nareszcie się wyśpię przychodzi: o, fuck, jeszcze chwila i nabawię się odleżyn. no. ale. leżeć trzeba. i tak człowiek niezdatny do jakiegokolwiek wysiłku.
telewizor cię wówczas nie kręci, bo trzeba by się wygrzebać spod rozgrzanej termoforem (przyniesionym nota bene przez troskliwego węża, ponieważ gorączka gorączką, ale stopy lodowate), monitor laptopa budzi odrazę twoich przekrwionych oczu, co ci więc pozostaje?
możesz zatruwać życie dzwoniąc po kolei do wszystkich znajomym i członków rodziny, którzy próbują w tym czasie zarabiać na chleb. możesz umrzeć z nudów, czytaj: usnąć ze znużenia, a w nocy telepać się między lodówką i mikrofalą. możesz zrobić przegląd w dokumentach, o ile znajdzie się jakiś luzak, który ci je natenczas powierzy. możesz też poczytać.
czytać to ja potrafię, nie ma to tamto, podstawówkę się skończyło i liceum nawet w klasie humanistycznej. hej.
nie zdarza mi się często, żeby zaniemóc, ale te kilka morderczych przeziębień utkwiło mi w głowie i sprowokowało do zapamiętania ustawień osobistych. nie wiem, na ile będę one przydatne dla was, może coś tam uszczkniecie dla siebie.
otóż.
jeśli już czytać to długie i wciągające. nie żadne eseje, artykuły czy nowele, bo lasujący się w mocno podwyższonej temperaturze mózg nie przeżyje w nienaruszonym stanie konieczności dołożenia do pieca energetycznych potrzeb przetwórczych. prościej mówiąc - możesz sobie czytać polityczno-socjologiczne dyrdymały, a i tak nic z nich nie przyswoisz, natomiast przy opowiadaniach stale się wkurzasz, że to już koniec, a ty masz przed sobą jeszcze co najmniej kilkanaście godzin w parującej pościeli.
na takie okazje polecam lekturę lekką, łatwą i przyjemną z gatunku, który nie budzi w was zastrzeżeń.
moje pewniaki? za chwilę...
w siódmej klasie podstawówki (czyli w czasach prehistorycznych) zmieniła nam się polonistka (zresztą żadna przy nas długo nie wytrzymała), która uwielbiała katować wychowanków wypracowaniami. nie wiedziała, biedna, że moje zdolności do lania wody wykraczają poza ramy własnego zeszytu i często mój aktualny stan umysłu lądował na kartkach kolegów z klasy. kto był mi dłużny, ten taktownie milczał podczas krótkiego recenzowania pracy domowej, ale trafiały się rodzynki żądne władzy i sukcesu. jedna taka (choć z wyglądu raczej dojrzała śliwka) bardzo usilnie próbowała zaznaczyć swoją indywidualność, więc nakręcana zachętami polonistki każdorazowo recytowała, skąd wziął się pomysł na adaptację zadanego tematu. słuchałam tych wypowiedzi jednym uchem do czasu, kiedy śliwokrodzynka wspomniała o jeżycjadzie jako swoim natchnieniu do pisania esejów.
nie znasz? lucy, ty nie znasz?
no, nie znałam, zaczytywałam się bowiem w kryminałach chmielewskiej, ale matka nie kazali się tym chwalić, więc zamilkłam. (do tej pory nie wiem, dlaczego rodzicielka zmuszała mnie do powściągliwego wypowiadania się na temat doboru literatury, skoro sama płacząc ze śmiechu czytała nam co ciekawsze fragmenty pozycji, które stały się moimi edukatorami czytelniczymi wówczas i zawsze, i na wieki wieków. amen)
wracając do tematu - ja, wychowana na dzieciach z bullerbyn, owoc letnich kolonii i wakacji na wsi, ja, uwielbiająca ruch, zamęt i dorodne towarzystwo - nie mogłam przepuścić okazji zapoznania się z cyklem książek musierowicz. to już nie była ckliwa ania z zielonego wzgórza/avonlea/szumiących topoli z jej och-ach-problemami, teraz miałam przed sobą sagę rodzinną osadzoną we współczesności, ale w świecie, który był mi zupełnie obcy. czytałam przez dwa tygodnie z wypiekami na twarzy, aż do wyczerpania tematu. w roku szkolnym, kiedy nie było szans na bieganie po drzewach i szaber słoneczników z nieogrodzonych pól, takie klimaty były zbawieniem dla mojej tęsknoty za wolnością. i choć życie toczyło się głównie w mieście, darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda.
książki musierowicz były w tamtym okresie miłym zaskoczeniem. później już po nią nie sięgałam, zrobiłam się za stara na problemy małolatów, gdy sama byłam od nich już sporo starsza. zresztą podobno musierowicz jest tragiczna, niekonsekwentna politycznie, fuj i be. w którymś z numerów kwartalnika książki została zjechana od góry do dołu, nie ostała się na niej sucha nitka. byłam tak zdziwiona tą nagonką, że zablokowałam firmową toaletę na dobrych kilkanaście minut trawiąc informacje.
wnuczkę do orzechów kupiłam razem z ishiguro i myśliwskim i nietrudno się domyśleć, że poszła w kąt. takie towarzystwo zobowiązuje i określa zupełnie inne potrzeby. wpadła mi w ręce, a tak naprawdę spadła mi na rozpaloną głowę, kiedy szukałam rozrywki dla grypy. spełniała wszystkie kryteria - nie kończyła się po piętnastu stronach, po części opowiadała o perypetiach osób dorosłych i nie była przemądrzała. idealna na tych kilka godzin nudy w pieleszach.
wraz z wnuczką... powróciły wspomnienia dzieciństwa.
(nie będę o nich dzisiaj opowiadała, bo nie są nadzwyczaj zajmujące dla kogoś, kto wyrósł już z krygowania się przed chłopakami na meczach siatkówki. w razie tęsknoty zawsze możecie sięgnąć po powieści młodzieżowe, sama mam czasem chrapkę na siesicką i nienackiego...)
dzisiaj jestem już lekko zmurszałą nastolatką, która chętnie wdrapałaby się na drzewo, ale tego nie robi, bo mogłoby tego nie wytrzymać. jestem też matką córki, która powoli zaczyna mieć te same potrzeby - towarzystwa, zmienności, atrakcyjności chwili, przygód, o których można opowiadać na ucho koleżance z ławki i uczestniczenia w wydarzeniach, którymi żyje się przez cały następujący po nich tydzień.
mówią, że obecnie wszystko zaczyna się wcześniej. to prawdopodobnie racja, nie przypominam sobie wielkich zażyłości w wieku pięciu czy sześciu lat, byłam wówczas dzieciuchem, który pojęcia o świecie poza wąskim terytorium codziennym nie miał. obecnie dzieciaki mają gro doznań, które przysposabiają je do panujących realiów, włącznie z formą kontaktów towarzyskich. szybko zapominamy, że byliśmy dziećmi, albo przeciwnie - pamiętamy je w sposób nie pasujący do rzeczywistości naszych pociech. a szkoda. czasem trzeba wyjść życiu naprzeciw, dać sobie wejść na głowę, porobić za kucharkę, kelnerkę i obsługę placu zabaw, ponieważ małolaty poza szkołą wchodzą na inny etap znajomości. a jak już zmęczy was hałas i nieustanny ruch, posadźcie dziewczyny przed telewizorem i pomalujcie im paznokcie. oglądać i tak nie będą (awaryjnie niech leci jakaś telenowela dla nastolatek, nie umrą od tego), ale posiedzą w bezruchu podczas, gdy będę im schły paznokcie - jakieś czterdzieści minut łącznie z pomalowaniem u rąk i nóg :).
żeby nie wyjść na matkę-polkę-wariatkę przyznaję szczerze, że na chłopięce spotkania w większym gronie nie mam jeszcze weny. może wiecie, jak ewentualnie zatrzymać ich w bezruchu przez pół godziny?
te nasze dzieciństwo fajne było :D a takie spa też miałam. nawet lepsze bo o książce mogłam pomarzyć, ledwo żywa byłam.
OdpowiedzUsuńspa to miały małolaty. prawie profesjonalne ;)
UsuńJa się "chowałam" na Musierowicz...piękne wspomnienia...do dziś pamiątka na kolanie - kara za łażenie po drzewach...
OdpowiedzUsuńileż ja mam takich pamiątek. .. dziura w kolanie, żwir pod skórą na zawsze, drut w kości. się wspinało
UsuńJa chyba bym nie wytrzymała tego naporu, z chłopcami chyba łatwiej ;)
OdpowiedzUsuńnaporu? to tylko dziecięca energia, sama przyjemność
UsuńLucy ja wiem, dzieci i radość. I to jest fajne, że dzieci od małego nawiązują relacje towarzyskie, uczą się działać w grupie. Tylko synowie nie oczekują zrozumienia i włączenia się w akcję zabawy matki, jak już są w grupie w pewnym wieku. Mama jest tylko od przygotowania kateringu;) Może inaczej bym postrzegała nasiadówki dziewczęce gdybym miała córkę;)
UsuńMoże "w pewnym wieku". Mój młody, kiedy zaprasza kolegę, maksymalnie dwóch, mógłby iść na żywioł, czytaj: siedzieć w pokoju z gośćmi i nie wyściubiać stamtąd nosa, bo oni zawsze mają coś do zrobienia. I rzeczywiście, wołają jedynie, kiedy są głodni lub spragnieni. Gdybym nie wyszła im naprzeciw, tak właśnie by pozostało, ale to ode mnie zależy, czy chcę mieć święty spokój, czy może jednak zorganizuję im jakieś atrakcje.
Usuńjeszcze gorsza od grypy jest grypa żołądkowa :)
OdpowiedzUsuńobawiam się, że masz rację
UsuńNo właśnie też to zauważyłam ,że dzieci teraz jakby szybciej dorastały . Nie miałam w wieku 5 czy 6 lat imprezy dla koleżanek z przedszkola ..nie było zwyczaju. A teraz dzieci same już się zapraszają ;) Pomysł na zatrzymanie dziewczynek w zastygłym ruchu kapitalny :) Ja przeżyłam dwie imprezy dla moich chłopaków i nie było sekundy zastygnięcia - aktywne dwie godziny, chociaż pół kubka kawy i kawałek tortu zdążyłam skonsumować.
OdpowiedzUsuńNo i aż powzdychałam do wspomnianych książek "Dzieci z Bullerbyn" - ukochana i jakiś czas temu jeszcze raz sobie przeczytałam . Cykl Ani - uwielbiam tak jak Jeżycjadę .
gdybym miała dziewczyny tylko przez 2 godziny, pewnie bym się nie klopotała próbą uziemienia :). zresztą po takim popołudniu (od 13-tej) lepiej się śpi, matka też
Usuńmasz może jakieś propozycje, żeby zająć czymś chłopców? nie mogę faworyzować towarzysko jednego dziecka, a weny nadal brak.
fakt, za naszych czasów bylo skromnie, ale teraz często to sami rodzice puszą się i rywalizują o to, które dziecko będzie miało ciekawszą imprezę. ...
Propozycje mam :) na blogu wreszcie opisałam urodziny moich chłopaków.
UsuńW moim mieście na topie jest robienie imprez na kręglach lub w figlolandzie, a my stwierdziliśmy robimy w domu. Sami , bez wynajmowania nie wiadomo czego i kogo .
Pozdrawiam i mam nadzieję , że wena się znajdzie :)
teraz nie wiadomo, kiedy o rodzaju imprezy decydują dzieci, a kiedy rodzice, brawo za inwencję
UsuńDziwna jednak byłam, Musierowicz nie tknęłam. Jack Higgins, Alistair MacLean, mało dziewczęco tak :) Byłam Dustym Millerem, sabotażystą i babiarzem, ech :)
OdpowiedzUsuń